Jakiś czas temu opublikowałam na Instagramie i Facebooku krótki wpis na temat tego, że depresja podróżnicza nie istnieje. Był to, póki co, jeden z moich najlepiej klikających się postów, co wprawiło mnie w niemałe zdumienie. To zdarzenie stało się także dla mnie przestrogą. Łatwo jest bowiem wpaść w sidła nośnych tematów i próbować na kontrowersji budować swoją wiarygodność.
Mówię o tym, bo zastanawiałam się nad tym, czy ciągnąć ten temat dalej. I trochę go ciągnę tym wpisem, ale już tylko, mam nadzieję ku pamięci.
W mediach społecznościowych znajdziecie wiele profili, które rzetelnie, z klasą, merytorycznie i po prostu dobrze opisują zwiedzanie, podróżowanie – na setki różnych sposobów. Moje ulubione blogi (nie vlogi), do których chętnie wracam, to:
Nie zrozumcie mnie źle, inne także czytam, prawdopodobnie czytałam coś na blogach różnych podróżników, być może na każdej. Kto to zliczy? Chciałabym jednak opowiedzieć wam, za co te powyższe mocno sobie cenię:
- Odpowiedzialność, świadomość podróżniczą.
- Styl pisarski (Magda z 10-ciu inspiracji jest moim niedoścignionym wzorem, pisząc o parówkach w taki sposób, że żałuję bycia wegetarianką).
- Jasne, proste i czytelne instrukcje, nie unikanie tematu pieniędzy (ani innych trudnych tematów), rzeczowe porady i pewną lekkość.
- Wiarygodność.
- Dodatkowo większość z nich poznałam osobiście (poza Karolem z Kołem się toczy, ale liczę, że to się zmieni) i wiem, że to cudowni, pełni pasji ludzie.
Na ich stronach nigdy nie wyczytałam bullshitu o tym, jak to nie mogą się pozbierać, bo wycieczka się skończyła. Jasne, że bywało im smutno, ale, no właśnie…
Podróż a wycieczka
Dlaczego piszę wycieczka? Blogerzy podróżniczy uwielbiają każdy wyjazd nazywać podróżą. Przyznam, sama wpadłam w te sidła. W końcu słowo PODRÓŻNIK zobowiązuje do tego, by odbywać podróże, a nie jeździć na wycieczki. Trochę mi się przejadło pompowanie tego słowa. Szczerze mówiąc nie mam nic przeciwko turystom, urlopowiczom czy wakacjowiczom. I jeżdżeniom na wczasy, a nawet wywczasy. Mam za to coś przeciwko nazywaniu powrotu z takiego wyjazdu per depresja podróżnicza.
Depresja podróżnicza
Depresja to choroba. Ciężka, na którą nie ma jednego sposobu leczenia. Nie można podać chemii i liczyć, że depresja będzie w remisji. To schorzenie (?), które potrzebuje czasu i wnikliwej analizy, pracy z chorą i nad chorą osobą. Nie jestem lekarzem, nigdy nie miałam depresji, ale wydaje mi się, że to problem o wielu twarzach. Jeżeli ktoś właśnie wrócił z długiego wyjazdu i musi odnaleźć się w szarej rzeczywistości, na pewno jest wymemłany, wypluty i nie wie którędy do przodu. Jednak nie żartujmy sobie, że “złapał” depresję. Nie mówię, by bagatelizować stwierdzenia ludzi, którym jest ciężko po doświadczaniu tylu różnych miejsc i kultur, ale mówię o tym, aby stosować język właściwy do okoliczności. Jest to bowiem narzędzie, które użyte przez nieodpowiednią osobę może wyrządzić wiele szkód.
Przykłady?
Marcin Dubiel jadący na akcję wolontaryjną do Afryki (#Kenia2019), gdzie używa kiepskich określeń w stosunku do małego, kenijskiego dziecka. Nie robi tego celowo, ale głupio wychodzi. Fazowski, który na vlogach trzaska stereotypami, utrwala je wśród młodszych odbiorców. I wielu, wielu innych, którym po prostu coś czasem się wymknie.
Słyszałam głupoty z ust wielu ludzi i pewnie sama nie jedną powiedziałam. Ten wpis jest o refleksji – uważajmy na słowa, bo one też definiują to, za jakiego “podróżnika” będziemy odbierani.