Safari w RPA Park Krugera

Ten wpis nie jest poradnikowy, to wpis szalenie osobisty i dla mnie personalnie ważny. Wiąże się z całą gamą emocji. Park Krugera to dla mnie pierwszy wschód i zachód słońca nad sawanną, możliwość obserwowania lwów i lwic z młodymi, pierwszy słoń widziany na wolności i w końcu wyczekiwany lampart oraz nosorożce. Całą wielka piątka, czyli według różnych definicji: najbardziej niebezpieczne czy też zabójcze zwierzęta Afryki albo takie, które najtrudniej upolować. Nie ma znaczenia. No i najgorsza noc w życiu.

Ukształtował mnie Król Lew, a nie Park Krugera

Urodziłam się w roku 1986. To rok wybuchu w Czarnobylu, ale także rok, w którym dorastały osoby wychowane na Królu Lwie (dla wielu z nas była to pierwsza kinowa bajka Disneya – dla mnie z pewnością). A ja niestrudzenie od dziecka kochałam Króla Lwa, Księgę Dżungli i wszelkie antropomorficzne zwierzaki (w tym Białego Lwa Kimbę). Jak czytałam Stasia i Nel, to z wypiekami na twarzy. Pożegnanie z Afryką budziło we mnie najmocniejsze emocje. Wiedziałam, że muszę doświadczyć wielkiego kręgu życia, o którym mówił Mufasa na Lwiej Skale. 

Wschód słońca na sawannie
Wschód słońca na sawannie

Niestety moje życie potoczyło się tak, że przez długi czas naprawdę nie wiedziałam, co ani gdzie chcę robić. Silniejsze ode mnie osobowości rzucały mnie w pewne scenariusze: świetnie piszesz, super mówisz, na pewno sobie poradzisz. Ja się tymi komentarzami bardzo przejmowałam i uznawałam za swoją osobistą misję, żeby komunikacją się zająć, żeby wchodzić w projekty, z którymi emocjonalnie nic mnie nie łączyło. Zajmowałam się przez wiele lat branżą eventową, a wcale nie chciałam tego robić, chciałam, do jasnej ciasnej, jechać do Afryki!

Listopad 2019 – pierwsze safari w życiu

Wow. Spełnienie marzenia z dzieciństwa zajęło mi TYLKO 25 lat (w 1994 pojawił się Król Lew). I od razu postanowiłam rzucić się na socjologicznie i historycznie jeden z najtrudniejszych krajów – RPA. Południowa Afryka zaczęła mnie pasjonować, ale bardziej na gruncie moich politologiczno-społecznych zainteresowań. 

Kiedy uzbierałam kasę i miałam urlop zdobyłam się na siłę i pojechałam na między innymi pierwsze safari w życiu. Cel? Kruger Park. Całość wyjazdu zorganizowałam we współpracy z firmą Viva Safaris, która ogarnęła mi noclegi, przejazdy, atrakcje i wyżywienie na miejscu. Dlaczego taki model uznałam za najlepszy, przeczytacie we wpisie na temat tego, jak zorganizować safari w RPA.

Wyjazd z Johannesburga i najgorszy nocleg w życiu

Viva Safaris odebrało mnie bezpośrednio z mojego noclegu w Johannesburgu. A musicie coś o nim wiedzieć. Hotel wybrałam w ogóle nie rozważając kwestii bezpieczeństwa, na które tak często zwracam uwagę i o którym piszę w tym miejscu. Od samego początku obsługa kazała mi uważać, a kierowca ubera był przerażony tym, w jaką dzielnicę go zabrałam. Okazało się, że mój nocleg to był sex-hotel, a nocą na ulicy rozegrały się jakieś dramaty z udziałem lokalnych gangów. No, kiepska decyzja, ale na zmianę było już za późno.

Kierowca Viva Safaris, kiedy odbierał mnie z tego miejsca powiedział, że pierwszy i prawdopodobnie ostatni raz zabiera stąd kogokolwiek. Był nie tylko przerażony, ale również zaskoczony, że mimo sporej dawki stresu spędziłam tę noc bezpiecznie. 

Droga, co tu ukrywać, była dość długa. Najpierw trzeba było zebrać inne osoby, których celem był Park Krugera i safari z calutkiego miasta. Później długa trasa autem w stronę północno-wschodniej części kraju samochodem. Po drodze zatrzymaliśmy się w jednej restauracji na lunch i na stacji benzynowej po paliwo i przekąski. To właśnie tam, będąc już blisko rezerwatu moje oczy dostrzegły dwa parzące się nosorożce! Zwierzęta te kopulowały na terenie zamkniętym, w tzw. Rescue parku. WOW! Pierwszy dzień, a nosorożce “zaliczone”.

nosorożce wielka piątka park krugera
Kopulujące nosorożce

Z Johannesburga do mojego Lodge’a, czyli Olifants Game Reserve, było aż 6 godzin samej jazdy (plus odbieranie ludzi i postój na posiłek +/- 8 godzin). Długi czas w aucie.  Na miejscu ekipa, w tym główna szefowa ośrodka imieniem Pretty, wita nas szotem z amaruli i zaprasza do pokojów, abyśmy mogli odpocząć. 

Wieczorny Game Drive

Mój pokój w Olifants Game Reserve miał wszystko. Byłam po środku buszu, a w moim pokoju był czysty prysznic z ciepłą wodą (nie to, co w centrum Johannesburga noc wcześniej) i co więcej miałam tam pachnącą świeżością pościel, moskitierę, klimatyzację i basen, rozumiecie basen. Wokół biegały sobie małpki, żyrafy, czasami słonie, guźce i inne stwory. Magia. 

Było około 16, zaczynała się tamtejsza “złota godzina”, czyli najlepszy czas na fotografię. Nasz ranger wpakował nas na brykę wozu terenowego (tzw. open-vehicle, bez szyb) razem z przemiłymi Finami i ruszyliśmy w głąb rezerwatu. Na początku wrażenie robiła na nas każda, nawet pojedyncza impala. Pod koniec wyjazdu (czwartego dnia) nie wyciągałam nawet w ich stronę aparatu. Ale wtedy impale to było coś niezwykłego, każda zasługiwała na osobny portret. 

Nagle w głośniku radia naszego rangera rozległ się głos: “I have something nice for you”. I tak jak usłyszał, tak zaczął zasuwać ile mocy w silniku. Dojechaliśmy do miejsca, gdzie… wylegiwały się lwice z młodymi. – Przecież to się nie dzieje- pomyślałam. Mijał pierwszy dzień, a ja widziałam właśnie lwy, te z tego Króla Lwa, które leżały sobie nie dalej jak dwa metry ode mnie. 

Czy lwy chcą nas zjeść?

To co mnie najbardziej zszokowało, to fakt, że jedna z lwic podeszła bardzo blisko naszego samochodu i położyła się pod kołami. Zachowała się dosłownie jak mój domowy, prywatny kot, który kładzie się zawsze w przejściu. Te wspaniałe drapieżniki obserwowały nas, ale nie było w nich żadnego strachu, mimo tego, że między nimi wygłupiały się młode. Zgodnie z tym czego nauczył nas ranger byliśmy spokojni i cisi, choć nie ukrywam, miałam ochotę piszczeć z radości. 

Ruszyliśmy dalej. Przeczesywaliśmy rezerwat w poszukiwaniu nosorożca. I wtedy usłyszeliśmy ten dźwięk. Bardzo specyficzny dźwięk łamanych gałęzi. Oto zbliżał się największy wandal buszu – słoń afrykański. 

Stado słoni w buszu
Stado słoni

Starszy, potężny samiec. Przedzierał się przez zarośla w poszukiwaniu zielonych listków. Imponujące i wprost niewiarygodne. Byłam jakieś 3 metry od niego, a on sobie jadł! Gdybym podjechała autem, to do dziś nie wiedziałabym jak blisko można podjechać, a ranger doskonale zdawał sobie z tego sprawę. 

Tego wieczora widzieliśmy jeszcze całe mnóstwo innych stworów: żyrafy, więcej słoni, antylopika, żenetę, węża i skorpiona, a także różne antylopy.

Skorpion
Skorpion w Parku Krugera

Braai pod drzewem Maruli

Po całym tym rajdzie przez busz nie wracaliśmy jednak do naszego zakwaterowania w Lodge’u. Nasz ranger zabrał nas pod magiczne drzewo maruli, z którego owoców robi się likier amarula. Na drzewie wisiały piękne lampiony, wokół było mnóstwo świeczek, a w oddali migotało ognisko – grill, czyli tutejsze barbecue. Niebo było totalnie rozgwieżdżone, a ja czułam się jak w Pożegnaniu z Afryką. Wszystko było tak jak to sobie wyobrażałam. 

Pretty wyciągnęła literatki i rozlała nam amaruli, później sączyliśmy południowoafrykańskie wino. Jedliśmy wszystko to, co oferowała kuchnia: pap, chakalakę i mięso oraz warzywa z grilla. Do jedzenia czasami wpadały nam termity, ale to niestety taki urok jedzenia obiadu pośrodku sawanny. Po tym wszystkim wróciliśmy do Lodge’a, by przygotować się na pobudkę o 4:30 i poranny bushwalk.

Hakuna Matata, to znaczy nie martw się!

Poranek o 4:30 nie należał do najprostszych. Znalezienie także punktu orientacyjnego na terenie ośrodka nie należało do najprostszych. Na miejscu czekało na nas dwóch nowych rangerów: Eric, który kazał się nazywać Hakuna Matata oraz Lucky, który był prawdziwym buszmenem. Imiona nadawane w niektórych afrykańskich plemionach są bardzo trudne, w związku z czym Lucky, Pretty i wiele innych osób, które poznaliśmy, nie przedstawiała nam się swoimi afrykańskimi imionami w języku plemiennym, a ich angielską wersją. 

Eric był showmanem. Wszystko opowiadane przez niego brzmiało jak żart, nawet jeśli było to bardzo poważne. Obaj mieli długą broń. Zapytałam, czy musieli jej kiedyś użyć i obaj przyznali, że na szczęście tylko na strzelnicy. Hakuna Matata przyznał też, że był kiedyś w potencjalnie niebezpiecznej sytuacji, kiedy koło niego “tańczył” rozeźlony czarny nosorożec. Jednak mimo zagrożenia, udało się wyjść cało z tej sytuacji.

Bardzo podobały im się moje spodnie – szarawary. Zauważyłam, że robiły furorę w całym RPA. 

Nasi rangerzy wywieźli nas jednak daleko od miejsca, gdzie mieszkaliśmy i dopiero tam zaczęliśmy nasz spacer po buszu. Na początku Eric poinstruował nas wyraźnie, że mamy iść gęsiego, jedno za drugim w bliskiej odległości. Ponadto, że jak ktoś wypatrzy zwierzynę, to ma się poklepać po udzie albo pstryknąć palcami, byle tylko nie wydawać piskliwych tonów. Przedzieraliśmy się przez busz w 9 osób + dwoje rangerów. Faktycznie wypatrzyliśmy słonie, hipopotamy, bawoły afrykańskie, krokodyla i lwy, a także żyrafy, kudu, waterbucki, springboki i całe mnóstwo różnych antylop. Widzieliśmy także sępy, ale zdecydowanie najciekawszym doświadczeniem było wąchanie kupy słonia. 

Zaciągałam się kupą słonia

Okazuje się, że afrykańczycy wykorzystywali substancje znajdujące się w kale zwierząt już od bardzo dawna, nieświadomie nawet używając ich niemal jak antybiotyków (nie mam pojęcia, czy faktycznie miały takie właściwości). Roztwór z odchodów słonia pito w wypadku gorączki. Palenie zaś słonich kup wywoływało natychmiastowe oczyszczenie i przeczyszczenie zatok. Wiele bym teraz za to dała, bo nie ukrywam, że ledwo żyję pisząc te słowa. Aleeee abstrahując od tego gównianego tematu, faktycznie Eric “Hakuna Matata” podniósł z ziemi kilka bryłek słoniej kupy i podpalił, a następnie zachęcił nas do sztachnięcia się tym… ciekawym, bądź co bądź, aromatem. Momentalnie przeszły mi wszelkie troski, a mózg stanął w poprzek… Ale zatoki oczyściły się jak nigdy dotąd. 

Struś
Struś

Później pokazał nam także, które liście w buszu mogą spowodować biegunkę, a nawet śmierć (trujące), a które nam pomogą w razie takiego problemu. Było to dość gorzkie doświadczenie, ale nie ukrywam – niezmiernie pouczające. Lucky również opowiadał nam o tym jak wypatrywać zwierząt, jak rozpoznawać ślady i odchody zwierząt, najciekawszą historię sprzedał nam jednak dopiero pod sam koniec. 

Bawoli cierń

To była opowieść o Buffalo Thorn, czyli bawolim cierniu. To roślina, która faktycznie jest bardzo kolczasta. Kiedy drapieżniki (głównie lwy), zasadzają się na bawoły, te mogą się bronić. Jedną z metod jest “schowanie” zadu w cierniach, gdzie lwy niechętnie wejdą (mają delikatniejszą skórę) i obrona rogami. Buszmeni natomiast wykorzystywali kłujące gałęzie rośliny do ochrony przed padlinożercami, kiedy zakopywali ciała swoich bliskich w dość płytkich grobach. Roślina utrudniała zwierzętom dostanie się do zwłok. Bywało też tak, że czasami ktoś zmarł daleko od domu i nie sposób było go pochować bliżej. W takich sytuacjach wierzono również, że cierń najbliższego Buffalo Thorn zachowuję duszę zmarłego i w takiej sytuacji grzebano w pobliżu domu samą gałązkę drzewa. 

Marc’s Camp – mój namiot vs. domek na drzewie

Później po powrocie udaliśmy się wszyscy na śniadanie i drzemkę. Niestety pobudki o 4:30 są całkiem wyczerpujące. Później mieliśmy trochę czasu na relaks, a później czekała nas wyprawa: najpierw na Game Drive, podczas którego udało się złapać obiektywem sporo nowych zwierząt, a później do Tremisana Lodge and Tent: Marc’s Camp. To kolejny rezerwat, ale taki, który nie stosuje elektrycznego ogrodzenia. Na jego terenie biegały sobie luzem różne niale, kudu, impale, ale także nosorożce, żyrafy czy leopardy. Oczywiście leopardy chadzają w nocy i raczej unikają ścieżek blisko ludzkich domów. Co nie zmienia faktu, że czasem są tam widywane. Wszędzie biegały także dzikie i szalone małpki, które nie dawały się niekiedy odgonić (zwłaszcza jak poczuły jedzenie). 

Na terenie ośrodka znajdowała się jadłodajnia, sklep, ale także basen i moja ulubiona – lwia skała. To realnie był kawałek skały, który wystawał nad wąwozem, a wszystko to kilka metrów od mojego namiotu.

Gdzie nocować w Parku Krugera?

Miałam wybór: domek na drzewie, domek na ziemi albo namiot. Ale z uwagi na i tak już wysokie koszty tej imprezy zdecydowałam się na namiot. Jednak niech was nie zmyli słowo “namiot”. To był potężny, wojskowy namiot, w którym nie trzeba się było schylać, a wewnątrz były normalne łóżka i gniazdka. Dostęp do niego tylko dla mnie i mojego lubego. Więc idealnie. Miałam okazję zobaczyć jak wyglądały domki na drzewie i nawet nie żałowałam tej decyzji. Po drewnianych ścianach biegały robaczki, a moskitiera niezbyt dawała sobie radę z komarami. Więc ostatecznie namiot okazał się być najbardziej “sterylnym” miejscem. A z drugiej strony budzące mnie nad ranem niale, które skubały trawę tuż przy namiocie robiły niesamowite wrażenie. 

Park Krugera również ma swoje lodge, ale zwykle są one chronione elektrycznym płotem przed dziką zwierzyną. 

Wieczór spędziliśmy jedząc i pijąc południowoafrykański cydr oraz przyglądając się ćmom większym od mojej ręki. 

W końcu Park Krugera

Następny poranek zaczął się o “normalnej” godzinie. Powiedzmy 6 rano. Obudziła mnie wspomniana już niala, która skubała trawę pod “oknem” namiotu. Jej ziomek kudu stał kawałek dalej. Wzięłam prysznic w drewnianej łazience, w której było parę robaczków, ale nic strasznego i poszłam na śniadanie. Później czekała nas słynna wisienka na torcie: Park Krugera. Jednak do czasu tej wyprawy nasłuchałam się już jak bardzo jest to skomercjalizowane miejsce, że te rezerwaty były lepsze, więc byłam odrobinę zniechęcona. Mimo tego zostałam pozytywnie zaskoczona. Do “zaliczenia” wielkiej piątki brakowało mi bowiem już tylko leoparda, a i pewnym marzeniem był sam Król Lew, czyli samiec tego wyjątkowego gatunku. 

Ledwo wjechaliśmy w Park Krugera a już przywitały nas słonie, żyrafy, antylopy gnu, sępy, zebry, śmieszne żółte ptaszki, których nazwy nie pamiętam, waterbucki, kudu, springboki no i on. Leżący z małą, nadgryzioną już hieną, leopard. Wyczerpany i zmęczony po polowaniu, uwalił się pod drzewem, ciężko dysząc i obejmując “czule” swoją ofiarę. Zapadł w sen. 

Musicie jednak wiedzieć, że taki widok okupiony jest tym o czym pisałam, przez mnóstwo pojedynczych pojazdów, ciężko zobaczyć takiego leosia z bliska, więc tele-obiektywy są mile widziane. 

Park Krugera jest komercyjny?

Park krugera komercyjny
Park Krugera

Tak to wygląda z perspektywy auta, które podjechało jako ostatnie. Później, co prawda z oddali, ale ukazał nam się sam Król Lew. Moje marzenie zostało spełnione, mogłam umierać. Jednak Patrick – nasz ranger powiedział nam, że Park Krugera ma znacznie więcej do zaoferowania. I tak faktycznie było. Tego dnia ukazały nam się jeszcze strusie, szakale, Ground Hornbille (zostało ich tylko 100 na świecie), stenboki, mangusty, penguliny (łuskowce), guźce, i całe mnóstwo innych stworów, których z wrażenia nie zanotowałam w moim kajeciku. 

Park Krugera jest gigantyczny, na tyle że będąc w nim cały dzień nie zwiedziliśmy nawet ⅓. Ogromny po prostu. Jest wielkości województwa dolnośląskiego (19 485 km kw, gdzie Dolny Śląsk ma 500 m kw. więcej). Nie da się go zobaczyć w jeden dzień. Czasami też nie warto, bo faktycznie bliżej do zwierząt było w tych mniejszych rezerwatach. 

Powrót nastąpił późnym wieczorem, wpadliśmy na kolację, podczas której małpki standardowo próbowały okraść nas z jedzenia, a sympatyczny głuchoniemy pracownik naszego ośrodka odstraszał je strzałami z procy. Dzień był gorący, a powietrze ciężkie – zbliżała się burza.

Park Krugera i najstraszniejsza noc w życiu

Znacie metodę odliczania do burzy? Wszystkim się wydaje, że ją znają, a później dochodzą do tego wszelkie zmienne środowiskowe i okazuje się, że nasze liczenie było na nic. Na szczęście od czego mamy aplikacje! Zasnęłam około północy. Obudził mnie straszny huk i słup światła około 1:30 w nocy. Moja skóra była cała naelektryzowana. Właśnie obudził mnie piorun, którego blask i dźwięk był w tym samym momencie! Oślepłam? Nie żyję? Chwilę potem kolejny. A przecież jedyne co chroniło mnie przed tym piorunem to… kawałek materiału z namiotu. Byłam pewna, że zginę. Błyskawice uderzały miarowo, jedna po drugiej, bliżej, dalej. Ale ciągle w okolicy. Mając w świadomości to, że o 4:30 miałam wstać na poranny bush walk (spacer po buszu), to byłam pewna jednego: albo umrę od pioruna, albo z niewyspania. 

Strzały w środku nocy

Nagle, usilnie próbując zasnąć wśród uderzających piorunów, ze snu wyrwał mnie inny dźwięk. Nie, nie był to wściekły leopard, ani przerażony burzą nosorożec. To coś znacznie gorszego. Jeśli potraficie odróżnić dźwięk pioruna od wystrzału z pistoletu, to wiecie co to za hałas. W środku burzy ze snu wyrywa mnie strzał. Moje myśli krążą wokół morderstw białoskórych farmerów. Zaczynam mieć gonitwę myśli, zastanawiam się, co robić jeśli przyjdą po nas. Jednak nigdy nikt nie przychodzi. Dzwoni natomiast budzik. Wybiła 4:30, a ja jestem tak obolała i niewyspana, że nie jestem w stanie wstać na bushwalk. Poza tym pada deszcz, a jak pada, to nie ma spacerów. 

Pół godziny później biegnę ile sił w nogach do miejsca zbiórki. Wszyscy zaspali. Pytamy rangera, czy słyszał ten dziwny dźwięk. Odpowiedział nam, że to był prawdopodobnie jakiś “social event”, komuś urodziło się dziecko lub coś w tym stylu. Stoimy jak wmurowani, nikt z nas nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Park Krugera zaskakuje do samego końca

Ostatni bushwalk i kanion Blyde

Idziemy na bush walk. Po drodze znajdujemy kości martwych zwierząt, żuki gnojarze walczące o kulkę gnoju, starą strzałę z polowania, kilka żyraf, różne antylopy. Ranger opowiada nam mnóstwo ciekawostek, jak chociażby tę, dlaczego dzikie psy nie przetrwają i wyginą. 

Żuk gnojarz
Żuk gnojarz

Po spacerze, który moim zdaniem był ewidentnie wyreżyserowany wracamy do obozu. Tam jeszcze trochę fotek ze zwierzakami, pakowanie się i lecimy nad kanion Blyde. Trzeci największy na świecie. Poniższe zdjęcie jest dowodem na to, że jeszcze muszę tam wrócić, bo tym razem pogoda pokrzyżowała nam plany. 

Blyde Canyon Mpumalanga Limpopo
Kanion Blyde we mgle

Później jeszcze 6 godzin jazdy i jesteśmy w Johannesburgu. Koniec przygody z dzikimi zwierzętami i wielka pustka w moim serduchu. W każdej chwili chcę tam wrócić.

Przeczytaj inne teksty o RPA:

 

Więcej
Postów